środa, 29 sierpnia 2012

Niedługo wielkie pakowanie…



Tak moi drodzy, już za miesiąc czeka mnie pakowanie całego mojego dobytku kolekcjonowanego tu skrupulatnie przez ostatni rok.

Pierwszego października lecę do Polski.

I mam tu mieszane uczucia.

Singapur to całkiem inny świat, który ciężko porównać z naszym krajem.
Smutno mi, że to tak szybko minęło, bo chętnie zostałabym tu dłużej, ale nie zawsze dostaje się to, czego się chce.
Chociaż muszę przyznać, że i tak dostałam więcej niż myślałam.
Jeszcze rok temu nie byłam pewna, czy decyzja o wyjeździe będzie tą odpowiednią; miałam wiele obaw z tym związanych.
Ale jak tylko wysiadłam z samolotu na Changi Airport to wiedziałam, że to najlepsza decyzja jaką podjęłam w życiu.
Dlatego teraz ciężko mi nawet myśleć o powrocie.

Pocieszam się tym, że zanim wrócę do Ojczyzny, będę miała jaszcze tutaj 2,5 tygodnia wolnego i postaram się czerpać jak najwięcej z tego, co Singapur oferuje. Zostało jeszcze dużo ciekawych miejsc wartych odwiedzenia.

Planujemy także kilkudniową wycieczkę do Kambodży, do znanej hinduskiej świątyni Angkor Wat, będącej symbolem tego kraju i uwiecznionej nawet na fladze państwowej.



No i oczywiście postaram się od czasu do czasu coś napisać, chociaż póki pracuję, przychodzi mi to z trudem.


piątek, 17 sierpnia 2012

Street Racing




Piątek, w końcu… Już myślałam, że weekendy wykreślili z kalendarza tak mi się ten tydzień dłużył.
Spać, wstać, wyszykować się, iść do pracy, pracować, iśc do domu, szykować się do spania, spać.
Tak to jest jak pracuje się w Singapurze na czas europejski.

A więc piątek, tym razem niestety sama siedzę sobie, sączę drinka, cisza, spokój..

Zaraz zaraz, wróć! Jaka cisza?!

Jest 1.30 w nocy.

Wyglądam przez okno, sprawdzić co to za hałas. Naprzeciwko naszych okien jest wielkie centrum handlowe ION Orchard, które tętni życiem całą dobę. Za dnia, a szczególnie w wekendy odwiedza je masa Singapurczyków, w nocy natomiast odwiedza jest mnóstwo aut dostawczych lub innych tałatajstw, które zakłocają ciszę nocną.

Ale dziś jest taka kolejka ciężarówek jakiej nigdy tu jeszcze nie widziałam.
Ma się wrażenie, że wymieniają zaopatrzenie każdego sklepu z osobna.

A teraz właśnie przejeżdża czyszczarka ulic z wielkiem hukiem, poruszająca się do tego pędem ślimaczym.

Powoli zaczynam dochodzić do wniosku, że nasze wrocławskie hałasy (kłótnie sąsiadów, bijatyka i pijaństwo na parkingu pod oknem) są niczym w porównaniu z ilością decybeli doświadczanych przez moje uszy w Singapurze.

A no i jeszcze można by wspomnieć nocną wymianę rur na Orchard Road, gdzie panowie ryli asfalt, kładli kawałek rury, położyli asfalt i drugi kawałek kładli następnej nocy. I tak przez bite 3 miesiące.

Do niedawna myślałam, że nic mnie tu już nie zdziwi.

Ale w przed dzień singapurskiego Święta Narodowego, w samym środku nocy zerwałam się z łóżka. Na początku nie miałam pojęcia co się stało, ale po chwili pomyślałam, że to chyba wyścigi.

Ale w Singapurze? W takim bezpiecznym i spokojnym państwie miały by się odbywać nielegalne wyścigi samochodowe?

Poszperałam trochę w internecie i okazało się, że nie byłam jedyną, którą obudziły ścigające się auta.
Mianowicie jedna osoba mieszkająca niedaleko, w Four Seasons Hotel dzwonila kilka razy na policję (tzw. Traffic Police) i czekała aż przyjadą. Nie było ich dosyć długo, w końcu się pojawili, a gdy osoba zgłaszająca zaczęła mówić, że to właśnie ona to zgłaszała, policjanci powiedzieli, że przyjechali do innego zgłoszenia..

Niestety zdarza się, że przez ludzką bezmyślność na drogach giną niewinni.

Taki poważny wypadek miał miejsce w maju tego roku, gdy 31-letni Chińczyk przejechał na czerwonym świetle swoim Ferrari. Niestety wbił się dosłownie prosto w taksówkę, która uderzyła motocykl. Sprawca wypadku zginął na miejscu, a pasażerka i kierowca taksówki zmarli w szpitalu.
Młoda kobieta, pasażerka Ferrari oraz motocyklista odnieśli ciężkie rany, ale przeżyli.

Możliwe, iż tutejsza policja i rząd nic sobie z tych wyścigów nie robi, bo stały się one niecodziennym hobby bogatych Singapurczyków. Także przymyka się oko na ich wybryki i traktuje się, jakby żadnego problemu nie było. A szkoda, bo niewinni płacą tu najwyższą cenę – swoje życie.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Ceny na Borneo plus słów kilka o małpim projekcie




























Ekhm, fotka może nie bardzo adekwatna do tematu posta, ale nie mogłam się oprzeć. Post miał być o cenach na Borneo, ale myślę, że o tym projekcie pomocy zwierzakom też warto wspomnieć.

Zdjęcie pochodzi z tzw. IAR Orangutan Project. Celem jego jest stworzenie centrum dla orangutanów, które nie mogą samodzielnie przetrwać w dżungli, pomoc w ich rehabilitacji, aby mogły powrócić do naturalnego środowiska lub stworzenie domu dla tych zwierząt, które potrzebują stałej lub dłuższej opieki. Koszt za 4 tygodnie wolontariatu to 2000 USD. Macie ochotę pomóc?

Poniżej mała tabelka pokazująca ceny niektórych produktów na Borneo. Ogólnie rzec biorąc nie było
tam drogo, oprócz cen piwa, które były porównywalne do cen singapurskich a czasem nawet i wyższe.
No i w supermarketach doliczają za reklamówki, z czym nie spotkałam się w Singapurze, gdzie torebki i reklamówki rozdaje się na prawo i lewo...

BB Cafe to bar nieopodal naszego hotelu, a Milimewa superstore to zwykły supermarket.


CO?

DZBAN PIWA
PIWO TIGER 5 PUSZEK
PIWO ANCHOR BUT. 640 ML
ORZECHY ZIEMNE 360 G
CIASTECZKA MIGDAŁ 300 G
NIPS- PODRÓBKA M&M’S
WYCIECZKA DO PARKU KK
WAR MEMORIAL
CARAMEL LATTE
SPRITE 2 L
FISHERMANN’S FRIEND
COKE LIGHT 1,5 L
REKLAMÓWKA :D
LÓD MAGNOLIA
GDZIE?

BB CAFE
BB CAFE
MILIMEWA SUPERSTORE
MILIMEWA SUPERSTORE
MILIMEWA SUPERSTORE
MILIMEWA SUPERSTORE
GRAND KINABALU TOURS
KUNDASANG
COFFEE BEAN & TEA LEAF
MILIMEWA SUPERSTORE
MILIMEWA SUPERSTORE
MILIMEWA SUPERSTORE
MILIMEWA SUPERSTORE
MILIMEWA SUPERSTORE
ZA ILE?

37,12 RM
32,48 RM
11,90 RM
5,65 RM
12,00 RM
2,20 RM
175 RM ZA OS.
10 RM ZA OS.
12,20 RM
3,99 RM
3,60 RM
3,40 RM
0,20 RM
2,50 RM

sobota, 4 sierpnia 2012

Kota Kinabalu, Borneo Island, Dzień 4


Dzisiaj pobudka była bardzo wcześnie, bo o 7.30.
Nasz przewodnik czekał na nas w recepcji hotelowej o 8.30. Dzień wcześniej wykupiliśmy wycieczkę do Parku Kota Kinabalu i Hot Springs, czyli gorących źródeł.

Czekała nas dosyć długa droga, park ten oddalony jest jakieś 2 godziny jazdy od miasta Kota Kinabalu.

Przewodnik lub raczej nasz kierowca, przywitał nas i zaprowadził do auta. Tak, tu też niespodzianka, bo nie było autobusu pełnego turystów. Byliśmy tylko my dwoje i kierowca. Auto malezyjskie, nie pamiętam niestety jaka marka, ale co dobrze pamiętam, to to, że nie było sprawnie działających pasów bezpieczeństwa. Pan nam oznajmił, że się popsuły, więc tylko powiedzieliśmy, żeby jechał ostrożnie.

Niestety po drodze zatrzymała nas policja. 

Wyglądało to jak blokada drogi, gdzie zatrzymywali co drugi pojazd do kontroli. Byłam pewna, że zaraz nam wlepią mandat za brak pasów, ale pan policjant po sprawdzeniu dokumentów pozwolił jechać dalej. Swoją drogą ciekawa jestem za co tu każą mandatem, bo po sposobie jazdy Malezyjczyków, większość powinna nie mieć prawa jazdy.

Nasz kierowca nie znał na tyle angielskiego, żeby móc nam opowiadać o okolicy, ale przynajmniej starał się coś nam pokazać. Zatrzymał się w jednej miejscowości, oddalonej jakieś 30 km od miasta i zapytał, czy nie chcemy zobaczyć domu. Dom, pomyślałam- może malezyjskie wyglądają jakoś inaczej skoro się nas pyta.

Jak wysiedliśmy z auta to zobaczyliśmy co miał na myśli.

Rumah terbalik- czyli dom do góry nogami. Takich nie spotyka się na co dzień. Wejściówka była jednak droga, jak na taką atrakcję- wejście kosztowało 18 RM.
We wnętrzu nie można było robić zdjęc, dlatego mamy tylko kilka fotografii z zewnątrz.

Po chwili wyruszyliśmy w dalszą drogę, ale najpierw trzeba było zatankować auto. Benzyna tutaj kosztuje 2,43 RM za litr, czyli 2,55 zł za litr (kurs z dnia 4. sierpnia)… Aż dziwne, że tak tanio.

Nasza droga robiła się coraz bardziej kręta i niebezpieczna. Coraz więcej serpentyn i ostrych zakrętów, ciągle jechaliśmy pod górę, aż uszy zatykało. Nasz kierowca urozmaicał nam podróż, puszczając muzykę ze swojego telefonu. Muzyka, no cóż kwestia gustu…

Odetchnęliśmy z ulgą, gdy wyłączył telefon i zatrzymał się na parkingu. Mieliśmy teraz godzinę czasu w Botanic Gardens (5 RM wejście). Prawdę mówiąc nie było tu nic ciekawego, mało gatunków roślin, z orchidei widzieliśmy może jedną roślinę i napis informujący o wielu gatunkach tego kwiatu znajdujących się w tym ogrodzie.

Być może inaczej byśmy postrzegali ten ogród, gdybyśmy byli pierwszy raz w Azji, wtedy mógl robić większe wrażenie. Przynajmniej klimat tutaj i temperatura były całkiem inne- orzeźwiające i przyjemnie chłodzące.

Po godzinie spędzonej w ogrodzie czas udać się w dalszą podróż.

Następny przystanek to piękne wzgórze, gdzie mieści się miejsce pamięci poległych w czasie drugiej wojny światowej zwane Kundasang War Memorial (wstęp 10 RM). Założone w 1962 upamiętnia australijskich i brytyjskich jeńców wojennych, którzy zginęli w Sandakan i podczas tzw. marszu śmierci. Upamiętnieni też są ludzie z północnego Borneo, którzy ryzykując własne życie, pomagali jeńcom przetrwać marsz.

Są tu cztery piękne ogrody- australijski, angielski, ogród Borneo oraz ogród kontemplacji.
Na samym końcu znajdują się tablice z nazwiskami jeńców, którzy zginęli. Marsz śmierci przeżyło spośród tysięcy tylko sześciu jeńców.

Zatrzymaliśmy się później w miejscowej jadłodalni, gdzie zjedliśmy przepyszną zupę kukurydzianą, a na drugie danie ryż, warzywa, rybę słodko-kwaśną i kurczaka w sosie z dodatkiem trawy cytrynowej. 

Pycha!

Ostatni przystanek to Kota Kinabalu park i Poring Hot Springs. Niestety zaczęło padać jak tam dotarliśmy.

Wstęp do parku zapłacił nam kierowca (o ile dobrze pamiętam 15 RM za osobę), ale na każdą z atrakcji trzeba było płacić osobno…

My wybraliśmy się na Canopy Walkway, czyli swego rodzają mały chodniczek, zawieszony na linach na wysokości jakichś 50 metrów (albo i wyżej). Gdy się po nim idzie i spojrzy w dół, ma się wrażenie, że jest się baaaardzo wysoko. I nogi zaczynają się trząść. Coś jak taki wiszący most w samym środku dżungli. Takich wiszących mostków przechodzi się cztery, z czego ostatni jest najdłuższy. Polecam.

Gdy w końcu zeszliśmy na ziemię, udaliśmy się w stronę wodospadu Kipungit. Udało się nam zobaczyć tylko ten wodospad, ponieważ nie mieliśmy już czasu na jaskinię, która była oddalona jakieś 15 minut drogi od wodospadu.

Po drodze napotkaliśmy dziwne małe stworzonko, coś jakby stonoga skrzyżowana z chrabąszczem. Co nie zmienia faktu, że takiego w mieszkaniu to bym nie chciała...

Niestety nie mieliśmy na tyle szczęścia, żeby zobaczyć największy kwiat- raflezję. Nie spotkaliśmy też żadnych małp, które podobno tu żyją.

Wracaliśmy do Kota Kinabalu w deszczu, po drodze udało nam się sfotografować szczyt Kota Kinabalu, który przez cały dzień ukrywał się za chmurami.
Wieczór spędziliśmy na mieście, zajadając malezyjskie jedzonko i mając nadzieję na słoneczną pogodę w następny dzień.

Upside down house 


cena paliwa na Borneo

Botanic Gardens


mini banany ;)

ciekawe drzewo w Botanic Gardens





australijski ogród pamięci

angielski ogród pamięci





nazwiska jeńców poległych podczas marszu śmierci

Dzieci wracające ze szkoły

widok z toalety jadlodajni


zwodzony mostek

chyba lepiej nie patrzeć w dół...


jeszcze tylko jeden mostek i znów na ziemi!


dosyć duży robaczek...

wodospad Kipungit

szczyt Kota Kinabalu


środa, 1 sierpnia 2012

Kota Kinabalu, Borneo Island, Dzień 3


Po wczorajszej wycieczce czas wybrać się na jakąś plażę, co by popływać i złapać trochę słońca. 

W Kota Kinabalu jest w czym wybierać jeśli o to chodzi. 

W bezpośrednim sąsiedztwie znajduje się tzw. Tunku Abdul Rahman Marine Park składający się z pięciu wysp: Gaya Island, Sapi Island, Manukan Island, Mamutik Island oraz Sulug Island. 

Park został nazwany po pierwszym premierze Malezji. 

My wybraliśmy się na wyspę Manukan. Kolor morza przepiękny, jak również rafa koralowa i ryby, które widać już gołym okiem z pomostu. Woda czysta, choć czasami dosyć mętna. 

Plaża też była w porządku, nie było zbyt wielu ludzi, więc można było w pełni cieszyć się spokojem i słońcem. 

Myślę, że zdjęcia mówią tu same za siebie. Zapraszam do oglądania. 

Poniżej małe FAQ, czyli pytania i odpowiedzi a propos wyprawy na wyspy. 


Jak dostać się na wyspy? 

- Bardzo prosto. Należy udać się do portu zwanego Jesselton Point, skąd co chwila odpływają motorówki na wszystkie wyspy. Nocowaliśmy w hotelu Hyatt Regency, który oddalony jest od portu jakieś 700 metrów, czyli tylko kilka minut na piechotę. 

Jak długo trwa podróż? 

- W zależności na którą wyspę się wybieramy, płyniemy ok. 20 minut. 

Ile to kosztuje? 

W porcie Jesselton jest kilka okienek, gdzie różne biura oferują transport na wyspy. Najdziwniejsze jest to, że wszyscy mają takie same ceny, czyli: 

23 RM (ringgit malezyjski) kosztuje przejazd tzw. speedboat, czyli łodzią motorową (w obie strony) 

7,20 RM opłata portowa 

10 RM wstęp na teren Marine Park, płatny dopiero na wyspie 

Kiedy najlepiej wybrać się w taką podróż? 

Najlepiej wcześnie rano, otwierają już o 9-tej, ale my wybraliśmy się o 10-tej. Przy zakupie biletu trzeba podać godzinę powrotu. Zazwyczaj ostatnie łodzie wracają o 16 lub 16.30. 

Czy można wypożyczyć sprzęt do nurkowania? 

Jest taka możliwość. Można wypożyczyć jeszcze w porcie lub dopiero na wyspie. Opłaty nie są duże, my płaciliśmy 10 RM za każdą rzecz (za maskę z rurką lub płetwy), pobierana jest też kaucja 50 RM.

Jesselton Point

W drodze na Manukan


dalej w drodze...

kilka wysp Marine Park






Rybcie







Widok na Kota Kinabalu



bye bye Manukan...